Wyprawa ojców z synami do kopalni srebra

Ze wszystkich węgielkowych wypraw ojców z synami ta była najbardziej ekstremalna. Nie padało, nie zmarzliśmy. A jednak.

17 XI wpuszczono nas w chodniki największego w Europie systemu głębinowych kopalń rudy ołowianej. Drążono tu przez pięć wieków. W kaskach, gumiakach i z latarkami zniknęliśmy i my w mrokach pod dolomitowym górotworem.

Trzeba być Sówką (lub Tygrysem) metr dziesięć, aby te korytarze pokonać w pozycji naturalnej. Mapa podziemi od razu staje się nieprzydatna. Nie pamiętasz, czy ostatni zakręt zrobiłeś w lewo, czy w prawo. Znika też czas, bo tracisz poczucie przebytego dystansu. Woda i błoto, ciasne chodniki biegnące kilometrami, śpiące nietoperze, kalcytowe nacieki i perły jaskiniowe. I podziemna cisza… Stopni plus osiem, a osób uskarżających się – zero. Constans. Reszta jest milczeniem.

Część ekstremalna rozpoczyna się, gdyśmy ujrzeli siebie całych z błota w świetle dziennym. Telefon do mamy. Telefon do żony. Folia na siedzeniach auta. Powitaniom w domu towarzyszyły pozaskalowe wychylenia wskaźników zdumienia, akceptacji i obaw. Cienki jak mąka, żółty szlam wgryzł się w najgęstsze tkaniny. Konsultacje telefoniczne naszych Pań na temat jak nas prać (i czy w ogóle jest sens) trwają do późnego popołudnia. Reszta jest milczeniem.

A najcenniejsze? Drobny połyskujący kawałek galeny skrywający sporo srebra. Prezent dla Mamy własnoręcznie wyłupany ze ściany. Dla tej chwili warto być małym bohaterem, warto być mężczyzną.

 

Zdjęcie: tak wyglądaliśmy po wyjściu z kopalni…